19 cze 2011

Zaczęło się w Irlandii

Fascynacja łażeniem przed siebie z plecakiem, podziwianiem pięknych krajobrazów, bez dokładnego planu i bez pewności dokąd dojdziesz i gdzie będziesz spał - czyli to co nam się kojarzy z Camino de Santiago - dla mnie rozpoczęła się w Irlandii. W lipcu 2003 r. wybraliśmy się z moim synem na Zieloną Wyspę. Oczywiście Ryanair'em. Było to nasze odkrycie, bo wtedy tanie linie dopiero zaczynały funkcjonować. Mieliśmy ciężkie plecaki, z namiotem i śpiworami. Nocowaliśmy częściowo w hostelach czyli schroniskach prywatnych, trochę takich jakie są na Camino. Ale spontaniczne biwaki w namiocie, były niezapomnianą przygodą. Szczególnie na półwyspie Dingle, po przejściu masywu górskiego Brandon Mountain (953 m).

Zobaczyliśmy także klify Cliffs of Moher, niestety akurat spowite gęstą mgłą. Na zakończenie wędrówki wybraliśmy się z Galway na kilka dni do Dublina, skąd mieliśmy powrotny samolot. Początkowo chcieliśmy jechać autostopem, ale Filipowi wpadła w ręce lokalna gazeta, w której wyczytaliśmy o planowanym na następny dzień strajku kolejarzy. Co ciekawe, strajk polegał na tym, że pociągi kursowały normalnie, ale kolejarze nie sprzedawali ani nie sprawdzali biletów. W ten sposób chcieli uderzyć po kieszeni pracodawcę, nie krzywdząc pasażerów. Bardzo dobry pomysł, z którego chętnie skorzystaliśmy.

W Dublinie szczególnie podobał mi się campus uniwersytetu wraz z biblioteką i Katedra Św. Patryka wraz z otaczającym ją parkiem.

Więcej zdjęć w albumie: Irlandia 2003

W 2005 roku kontynuowałem wędrówkę już sam. Byłem znowu na Cliffs of Moher, ale tym razem nie "od przodu", gdzie podjeżdżają turyści autobusami. Podszedłem od Doolin, samym wybrzeżem, 6 kilometrów ścieżką zawieszoną nad karkołomnym urwiskiem, pomiędzy niebem a oceanem. I tam na skraju pasły się piękne konie.

Potem przeprawiłem się promem na wyspy Aran Islands, gdzie nocowałem w namiocie w zagrodzie dla krów. Już nie używanej, o czym zapewnił mnie jowialny Irlandczyk: "no cows, no shits!". Do niego chodziłem też po wodę do gotowanych na kuchence gazowej posiłków. Pewnego wieczoru trafiłem tam na wspólne z sąsiadami muzykowanie. On grał na małej harmonii, takiej "matroszce", a kobiety śpiewały skoczne, irlandzkie przyśpiewki. Przeczekałem w namiocie 2 deszczowe dni. Potem wyszło słońce i w nagrodę miałem wspaniały widok z - zawieszonego na skarpie 100-metrowego urwiska - starożytnego fortu Dún Aengus. Kąpałem się też w oceanie, który nawet w lipcu jest baaardzo zimny.

Więcej zdjęć w albumie Irlandia 2005.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz