Zobaczyliśmy także klify Cliffs of Moher, niestety akurat spowite gęstą mgłą. Na zakończenie wędrówki wybraliśmy się z Galway na kilka dni do Dublina, skąd mieliśmy powrotny samolot. Początkowo chcieliśmy jechać autostopem, ale Filipowi wpadła w ręce lokalna gazeta, w której wyczytaliśmy o planowanym na następny dzień strajku kolejarzy. Co ciekawe, strajk polegał na tym, że pociągi kursowały normalnie, ale kolejarze nie sprzedawali ani nie sprawdzali biletów. W ten sposób chcieli uderzyć po kieszeni pracodawcę, nie krzywdząc pasażerów. Bardzo dobry pomysł, z którego chętnie skorzystaliśmy.
W Dublinie szczególnie podobał mi się campus uniwersytetu wraz z biblioteką i Katedra Św. Patryka wraz z otaczającym ją parkiem.
W 2005 roku kontynuowałem wędrówkę już sam. Byłem znowu na Cliffs of Moher, ale tym razem nie "od przodu", gdzie podjeżdżają turyści autobusami. Podszedłem od Doolin, samym wybrzeżem, 6 kilometrów ścieżką zawieszoną nad karkołomnym urwiskiem, pomiędzy niebem a oceanem. I tam na skraju pasły się piękne konie.
Potem przeprawiłem się promem na wyspy Aran Islands, gdzie nocowałem w namiocie w zagrodzie dla krów. Już nie używanej, o czym zapewnił mnie jowialny Irlandczyk: "no cows, no shits!". Do niego chodziłem też po wodę do gotowanych na kuchence gazowej posiłków. Pewnego wieczoru trafiłem tam na wspólne z sąsiadami muzykowanie. On grał na małej harmonii, takiej "matroszce", a kobiety śpiewały skoczne, irlandzkie przyśpiewki. Przeczekałem w namiocie 2 deszczowe dni. Potem wyszło słońce i w nagrodę miałem wspaniały widok z - zawieszonego na skarpie 100-metrowego urwiska - starożytnego fortu Dún Aengus. Kąpałem się też w oceanie, który nawet w lipcu jest baaardzo zimny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz